poniedziałek, 15 czerwca 2015

Prolog

Hejo, tak, oto i w końcu uwzględniłam uwagi mojej betatesterki w prologu i właśnie wam go przedstawiam.
Mam nadzieję, że wam się spodoba :)

------------------------------------------------------

PROLOG

Rafał wszedł do bazy Kręgu Niebios. To była mała metropolia, dobrze ukryta wewnątrz wyspy z wulkanem.
Jedno z kilkudziesięciu takich miejsc na całym świecie – Baza „Sirius 01”.

-Rafaello*! – zawołała wysoka blondynka i pomachała mu. Była amatorką męczenia członków agencji, wracających z misji lub wakacji.

-Co jest? – burknął z niezadowoleniem. Planował skierować się do mieszkalnych pięter, zaszyć  w swoim mieszkaniu i odespać bezsenne paryskie noce. Wyglądał jak wcielenie zła. Rozczochrane czarne włosy, głębokie oczy koloru ciemnego różu (trochę przekrwione) i pomięte ubranie.

-Nie piekl się – stanęła w bezpiecznej odległości i podjęła rozpoczętą wcześniej myśl. – Sandro zdradził mi, że niejaki Arrow Sun jest jeszcze nie objętym programem szkoleń masterem.

-Co? – uniósł brew. Nagle przestał być zmęczony. Arrow. Arrow Sun. Nie było mowy o pomyłce; nie było mowy o istnieniu drugiej osoby o tym imieniu i nazwisku. A jeśli była, to nie było mowy aby jakikolwiek inny osobnik o takich danych też był Masterem.

-To, co słyszałeś, Rafaello – stuknęła go bezczelnie palcem w czoło i tanecznym krokiem ruszyła przez korytarz do swojego mieszkania.

To była jedna z dobrych cech Kręgu Niebios – członkowie mieli gdzie mieszkać. Nie musieli się chować po jakiś ruderach, ruinach czy podziemiach. No… może w podziemiach to mieli mieszkania, ale bardzo dobrze zaprojektowane, wygodne w „użytkowaniu” i ani trochę nie pachnące tak, jak pachną na przykład pustelnicze jamy. Zero pleśni. Zero brudu. Zero przeraźliwej woni rozkładu zwierząt i roślin.

-Przeklęta kobieta.
Z powodu własnych zasad, najpierw ruszył do mieszkanka, które do niego należało. Numer 715.
Na tej wyspie, w bazie Sirius 01, znajdowały się mieszkania od numeru 580 do 835, niby dużo, ale jakimś cudem poza nimi było jeszcze mnóstwo miejsca na centrum poszukiwawcze, sale konferencyjną, sale do treningów i tym podobne.
***

Wkroczył do swojego mieszkania. Mały salonik, łazienka i sypialnia. Poza tym oczywiście aneks kuchenny i ułatwiające bardzo przemyślane rozkładanie rzeczy – bardzo cudaczne meble. Wcisnął palce w ścianę w mini przedpokoiku i wysunął wieszak, rzucił na niego niedbale poszarpany płaszcz, który towarzyszył mu już od dziesięciu lat.

-Co o tym myślisz, Krao? – mruknął podchodząc do aneksu. Gdyby jak większość wolał stołówkę, byłby zmuszony nie raz o pierwszej w nocy człapać cztery piętra wzwyż i do innego „skrzydła” bazy. Zapewne mimo pory musiałby jeszcze sterczeć w kolejce długiej na dziesięć metrów. Nie byłby skłonny do takich poświęceń w imieniu kubka kawy. – Możliwe, że za kilka godzin wyruszymy po n i e g o – westchnął stawiając kubek z wieżą Eiffla  (przytaszczony z Paryża) obok kilkunastu innych, które miał w kolekcji. Sam nie wiedział za bardzo jaki miał cel w zbieraniu porcelanowych kubków i filiżanek. Po prostu je zbierał…

-W czym sobie zrobić dzisiaj kawę? – zastanowił się na głos. Robił tak często, chociaż jego wewnętrzna postać ( Dżin Krao ) i tak nigdy nie kwapiła się do odpowiedzi.
Przesunął powoli palcem po kilkunastu ulubionych kubkach. Jeden z Włoch, Anglii, Hiszpanii, Nowej Zelandii, Turcji, Irlandii; ze cztery z Chin, bo tam wszędzie było inaczej, wszystko zależało się od drogi, którą się wybrało; jeden z Japonii, z wizerunkiem śmiesznego smoka o długich wąsach; dwa ze śmiesznego miasteczka Lamcan, które nie dość, że objawiało się tylko raz na kilka miesięcy, to jeszcze robiło to od tak, gdzie samo sobie chciało. Było jednym z typowych – ruchomych wymiarów. Było lub nie. Tu lub tam. Teraz albo za chwilę. Długo albo tylko przez ułamki sekund.
Działało niemal na zasadzie metra, które zatrzymywało się czasami, chwytało pasażerów niezależnie od woli i mogło ich wysadzić nie dość, że po dniach lub latach, to jeszcze na przykład, jakieś kilkadziesiąt tysięcy kilometrów w dowolnym kierunku…
Z namysłem trącił palcem wskazującym kubek ozdobiony flagą Seszeli, miał przyjemny wzór, ale bardzo wkurzające kolorki. Taki… całkiem uspokajający i nie dający równocześnie zapomnieć o tym, że we wszechświecie wszystko ma za zadanie wytrącać ludzkość z równowagi.

-Zwyciężyłeś w konkursie na dzisiejszego „kawonosza” – westchnął i wyjął naczynie z koślawej, czasem jakby podskakującej na ścianie szafki. Lubił ten kubek i myślał tak zawsze, kiedy łapał go za pęknięte uszko i stawiał na blacie z jakąś taką dozą czułości. Odetchnął podłączając czajnik elektryczny. Pięć kolorów. Niebieski. Żółty. Czerwony. Biały. Zielony. To pasowało idealnie do bardzo gorzkiej kawy, którą miał zamiar wypić na rozbudzenie.

***
-Sandro – wszedł do małej salki poszukiwawczej (to była swego rodzaju świątynia najlepszego z najlepszych, gdy w grę wchodziło wynajdywanie Masterów), cztery piętra pod wodą. To było nawet zabawne, patrzeć jak jakiś świeżak przylepia się do szyby i klepie paciorek modląc się o to, aby szklana winda nie ustąpiła pod wpływem ciśnienia. Żyć i nie umierać w tym uroczym świecie! – SANDRO PEDRO CZWARTY!
Zawołał, co zbudziło młodego rudzielca, skulonego dotychczas pod biurkiem. Najpewniej jak zwykle postanowił pospać w miejscu pracy, aby oszczędzić sobie biegania po bazie w te i z powrotem. On już chyba wcale nie bywał w mieszkaniu. Tak sądził Rafał, który jak zwykle zaczął z ciekawością liczyć porozrzucane po pomieszczeniu przedmioty osobiste, które raczej powinno się trzymać w szafie, a nie na ziemi czy coś.

-Co jest? – wymamrotał i podczas podnoszenia się rąbnął głową w biurko. – Ja tu pracuje!

-Tak, wiem o tym  - usiadł wygodnie w fotelu rudzielca i wbił w niego zaciekawione spojrzenie. Najpierw Sandro podźwignął się na czworaki, potem na kolana, aż w końcu (opierając się o blat) dotaszczył swoją powolną, senną postać do pionu. – To w końcu ja, twoja zmora. Rafał Q.

-To nawet gorzej niż przełożeni – skomentował i rozmasował siniaka.  – Czego tu szukasz ?

-Nowy namierzony. Arrow Sun.

Widział zrezygnowanie w oczach rudego Poszukiwacza - Sandro momentami go nie cierpiał. Ale to dlatego, że zawsze gdy przychodził było dwa razy więcej pracy.
Dochodziły też oczywiście straty w ilości drogocennego czasu, kiedy to Rafał spędzał godziny na męczeniu go wideo-rozmowami tylko dlatego, że nudził się w samolocie albo nie mógł spać.

-Więc ta plotkara już to wszystkim rozniosła  – mruknął i podszedł do komputera. – Tak. Namierzyłem nowego kilka tygodni temu, zaraz po twoim wyjeździe do Paryża. Według danych to szesnastolatek o brązowych oczach. Blondyn. Mieszka w Anglii, miasteczko nazywa się Szczyt Wieczności albo jakoś podobnie, w pobliżu Gór Wyklętych.

-To się zgadza. Co jeszcze masz?

-Kilka fotek i dane osobowe – wskazał jeden z kilkunastu ekranów w salce. – Takie tam, z trudem wydarte systemowi informacje.

-Jak mi to wydrukujesz na za dwie sekundy, to znikam i nie wracam co najmniej przez miesiąc.

-Tere fere kuku – mruknął i wywrócił oczami. Wstukał polecenia do bazy programowej, który sam stworzył, kiedy akurat mu się nudziło.  Najwyraźniej nie lubił wstawać w okolicach piątej nad ranem i to przez swojego najgorszego współpracownika.

-Twoje piegi wyglądają na przygnębione – rzucił i zabrał mu z rąk świeżutkie wydruki, a potem ulotnił się czym prędzej, aby uniknąć ciosu z klawiatury w twarz. Przed rokiem zdążył już się dowiedzieć, po co Sandro „pamiątka” po jego przedpotopowym komputerze.

***
Na pierwszej kartce wydrukowano trochę koślawo (i pewnie z czystej uszczypliwości na różowo) dane osobowe. Ciąg dających po oczach literek, które naniesiono na papier w czcionce zapewne bliższej rozmiarem  5 niż standardowe 12. Nie widział swojego kuzyna bardzo długo, dlatego zaczął odczytywać dokumenty powoli wpatrując się w nie z takim uporem

Arrow miał szesnaście lat, tak jak już mu powiedział Poszukiwacz. Przed rokiem z powodów nieznanych rzucił naukę w prestiżowej szkole. Urodził się osiemnastego lipca, roku dwa tysiące trzynastego. Pośród krewnych i członków rodziny znani byli rodzice – Mary i Carl Sun; Wujostwo – Catarina i Araita Q; a także kuzyni – Rafał i Michał Q.
Na szyi miał dziwaczne znamię przypominające czarnego owada w sieci. Być może ofiarę pająka.

-Arrow Shiouve – powiedział powoli. Nie rozumiał po co chłopakowi była zmiana nazwiska, ale bynajmniej, nie podobało mu się to. Zmienił je. Albo chciał się ukryć przed tymi, którzy mogliby go znać, albo chciał się odciąć od życia, które wiódł.
W każdym razie. Czymkolwiek było to, co zmusiło blondyna do zmiany tożsamości. Nie miało absolutnie znaczenia. On musiał udać się tam i natychmiast odnaleźć kuzyna, potem zabrać go do bazy i wciągnąć do Kręgu, nim pochwycą go „Ci źli”. Tym z Centrum nie można było ufać.
Wyciągnął spod kartek zdjęcia, które Sandro mu wydrukował.
Na pierwszym Arrow miał na sobie szkolny mundurek. Białą koszulę – całą wypapraną farbami, z niechlujnie zawiązanym krawatem w komplecie. Dodatkowo ciemne spodnie, całkiem poniszczone; oznaczone farbą i  kolejnymi ćwiczeniami z szycia.
On zawsze testował szycie, malowanie czy wycinanie na własnym ubraniu – nie ważne jakie by nie było. Nie miało szans na przeżycie w jednym kawałku dłużej niż kilku minut.
Drugie zdjęcie. Wziął je do ręki, zacisnął na nim palce i zamarł. Scena, którą fotograf uchwycił była doskonałym przykładem znanej Rafałowi – codziennej rutyny Arrowa.

Wydawałoby się, że drobna postać stojąca naprzeciw gór maluje je. Ale to był pozór. Arrow nigdy nie robił tego, co wydawało się, że robił.
Na przykład, gdy sądzono, że gra w szachy, on opracowywał skomplikowane spirale z figur lub małe alejki, między którymi przechadzali się dwaj królowie ze swymi królowymi.
Z daleka. Tylko z daleka wydawało się, że to gra.
Poza ich twórcą, nikt nigdy nie widział sensu w skomplikowanych ciągach pionków. A młodzieniec i tak je ustawiał. „Szyfrował” coś za ich pomocą. Jakiś przekaz.

***

Dom ciotki Mary i wuja Carla był tak samo schludny i nudny, jak Rafał go zapamiętał. Wujostwo zawsze lubiło jego przyjazdy „ponieważ był takim ułożonym chłopcem”.  Bo był inny od swoich rodziców. Od Catariny i Araity.
Heh. Bzdura!
Po prostu dużo lepiej od nich się ukrywał. Zresztą, nie tylko on.
Już w ciągu pierwszych lat życia wraz z bratem dopracowali sztukę stwarzania pozorów do niezachwianej perfekcji.

Cicho zapukał do drzwi. Chciał tylko zobaczyć się z Arrowem, ewentualnie wytaszczyć go za kołnierz, wywieźć na lotnisko, wsadzić w samolot i fiuuu… porwać w nieznane.
Nienawidził tego domu. W ogóle, nie potrafił zaakceptować istnienia tak beznadziejnego miejsca, jak to.

-Oh! Rafałek~! – ciocia wyściskała go i wycałowała, jak zawsze, pełna obrzydliwie przesłodzonej radości. Tak, jakby ktoś do gorzkiej herbaty, całkiem już zimnej, wrzucił co najmniej pięć kostek cukru. Herbata nie stanie się słodka, ale stworzy pozory. Będzie zimna, obrzydliwie gorzka na powierzchni i przeraźliwie słodka na dnie. Nie do zniesienia. – Tak dawno cię u nas nie było! Co cię sprowadza?

Zaczęła szczebiotać, ciągnąc go za sobą siłą do domu. Zawsze lubiła się chwalić, plotkować i tym podobne. Ona. Nie tylko. Jej mąż był taki sam.
Głupi, całkiem puści i zepsuci ludzie. Chociażby poszukiwał godzinami, nie potrafił znaleźć w sobie ani krzty szacunku czy zrozumienia dla nich. Od dziecka wychodził z założenia, że pewnych ludzi można by się po prostu pozbyć – i wszystkim nagle by ulżyło.
Potwory w jego rodzinie. Tak widział ciotkę Mary i wuja Carla.

-Zobacz Rafałku, to twoja kuzynka! Czyż nie jest urocza?~

Szczebiotała i szczebiotała. Mała blondyneczka skrzywiła się jakby z niesmakiem, wzięta nagle na ręce. On pewnie zrobiłby to samo, gdyby ktoś nagle kazał mu przerwać układanie się do snu z powodu własnych fanaberii.
Mrugał przez chwilę. Zastanawiał się jeszcze, czy poza wykrzywieniem się, nie zacząłby wyć jak syrena strażacka. Bynajmniej. Nie miał zamiaru jej chwalić dlatego, że się urodziła, że ma szare oczy czy jest blondynką. Nie lubił kłamać ani cukrzyć.

-Szukam Arrowa – uciął wszelkie ploteczki i spojrzał na kobietę zimnym spojrzeniem, które zapewne bardzo przypominało ten wzrok, który kiedyś obserwował u własnego ojca.

Nie interesowała go Sandra. Jej pierwsze siusiu na nocnik czy pierwsze słowa. Miał jeden cel.  Chociażby świat miał mu się zaraz osunąć pod nogami albo stanąć w płomieniach – nie miał zamiaru zrezygnować z jasnowłosego uosobienia anielskości, jakim zawsze był dla niego Arrow o wielkich, brązowych oczach.

-Wyniósł się – powiedziała powoli. Nagle jej mina zaczęła przypominać minę kogoś, kto dostał piłką w twarz albo zjadł bez niczego cytrynę. Wykrzywiła się w odrażającym grymasie niezadowolenia. – Nie wiem gdzie jest.

-Wiem, że się wyniósł – stwierdził. – Jesteś jego matką. Chcę wiedzieć: dokąd się wyniósł?
-Nie wiem, nie powiedział mi gdzie się z walizką bez pieniędzy pcha – wzruszyła ramionami i pozwoliła biednemu dziecku wrócić do tarzania się po puchatym kocyku.

-I ty jesteś matką? – uniósł brew oglądając ją, jakby widział pierwszy raz na oczy. Matka? Kobieta, która pozwala szesnastolatkowi nie posiadającemu nawet drobniaków od tak wyjść z domu  i się wyprowadzić?

Warknął. Z głośnym trzaskiem drzwi opuścił nudny, schludny dom, którego od zawsze nienawidził. Stereotypy. Puste stereotypy.
Szare ramidła, które odcinały świat ludzi od rzeczywistości nie tylko czarnej i białej, ale też pełnej barw.
Szare ramidła, które próbowały uwięzić Arrowa w świecie ludzi bez wyobraźni.
Szare ramidła, które zostały uszkodzone poprzez ucieczkę brązowookiego młodzieńca.



 ----------------------------------------------------------

"Rafaello" 
Ta blondynka nazywa go tak  specjalnie. Całkiem zaczepnie. Nie chodzi tu o Raphaela, Rafaela, Rafała, ani tym podobne językowe kombinacje. Chodzi jej po prostu o zalezienie mu za skórę. Więc proszę bez sensacji, ok?


Tutaj są moje pierwsze próby stworzenia Rafałka na kreatorze z "Rinmarugames". Ostatni jest najbardziej aktualny w tej chwili. Jednakże bez obaw - będzie więcej, jak już wprowadzę w końcu postać Arrowa, to pokażę wam obu ;)
I Rafała, i mojego niepoprawnie roztrzepanego Arrowcia.
Oki-doki?






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz